Archiwa tagu: Rosja

Wołga i barszcz

Ostatni post skończyłam gdzieś tu, kiedy lód powoli się topił, a stopił się podobno szybciej niż powinien. Na plażę obok mnie, skąd doskonale widać jego grubość, kruchość i wszystkie warstwy, poszłam jeszcze trzy razy. Potem zarządzono izolację na 11 tygodni. Wciąż musimy się do niej stosować, ale łagodniej – aktywność fizyczna na świeżym powietrzu i spacery po lesie są już ok.

Ominęła mnie spora część zimnej wiosny, a ciepła się już kończy. W Rosji lato zaczyna się 1 czerwca. Nie widziałam, jak las się budzi do życia, ani jak lód z plaży znika co dzień bardziej. Z mojej zatoczki kra po prostu odpłynęła jednej nocy i już się więcej nie pojawiła. Przyglądałam się cierpliwe gołym bukowym gałęziom za oknem, czekając na rozwijające się pąki, jakby to był bardziej wiarygodny dowód na upływ czasu niż kalendarz i sygnał, że jestem coraz bliżej normalności. Eee czego? „Normalności”.

Zieleń eksplodowała w jakiś tydzień. Codziennie inny lodowy krajobraz na Wołdze stał się krajobrazem kolorów wody w zależności od pory dnia i światła oraz faktur, które tafla przybierała na wietrze. Raz gładko jak na stawiku, a raz wzburzenie z falami, które wcześniej widziałam tylko nad brzegiem morza. Pięknie, co? Ale czekaj, bo teraz wszystko zepsuję. Muszę ponarzekać, bo od narzekania, psychicznego uwierania i smutku wszystko się zaczęło.

Każdy chyba wyciągnął jakąś istotną, bądź mniej, lekcję ostatnio. Mnie pandemia złapała w nie-miejscu, zatrzymując cały proces poznawczy związany z moim otoczeniem. Okazało się, że nie jestem osobą, która może mieć dom w wielu miejscach, ani czuć dom w miejscach które nim nie są, ani też nie potrzebować takiego konceptu wcale. Bezpieczna przystań jest pewnie bardziej jakimś tworem w umyśle niż w świecie realnym, a ja nie zdążyłam go sobie zorganizować. Nie wydeptałam ważnych ścieżek, nie odkryłam ważnych miejsc i z nikim się nie zaprzyjaźniłam. W sensie takiej solidnej relacji. Czułam, że jestem w miejscu przypadkowym i tymczasowym, a najgorsze w tym poczuciu było to, kiedy próbowałam sobie odpowiedzieć, gdzie byłoby lepiej. Nigdzie. Chciałam zostać tu w nie-domu. Powoli zapominam o Rumunii, jako mojej przystani, z Polską łączy mnie coraz mniej poprzez sytuację społeczno-polityczną, z Francją jeśli chodzi o miejsce na mapie również nie mam za wiele wspólnego, a Rosji właściwie nie znam. Zostaliśmy „tu”, czyli w Rosji, po tym jak mieliśmy jeszcze wybór przy otwartych granicach.

Gryzło mnie okropnie, że przecież nie mam powodów do narzekania. Jesteśmy z Yo razem w jednym kraju, zdrowi, niczego nam nie brakuje, wspieramy się i kochamy. Nie wszystkie rodziny miały ten komfort. Każdego ranka mogę mówić Cześć! rzece, pić kawkę na tarasie, kiedy inni nie wyszli z mieszkania na 7 piętrze na blokach od tygodni. Po prostu całkiem mi już odwaliło, że niby nieszczęśliwa. Bo domu nie mam. Trochę zeszło, zanim przestałam się obwiniać o to, co czuję.

Jednego popołudnia paliłam fajkę patrząc na Wołgę. Rzeczy w głowie luźno płynęły i nagle bezwiednie powiedziałam moja Wołga. W taki sposób, jak się mówi, do swojego pupila, albo tak,  jak ja mówię z czułością do mojego Pysiaka cudownego. I to był mój punkt zwrotny. Pielęgnowałam to odczucie z uwagą, bo wiedziałam, że coś się wytworzyło. Wreszcie pykło. Mogę się z czymś identyfikować i to mnie przybliży do tej całej przystani, do domu. Szufladki zaczęły się same otwierać, bo innego razu zaczęliśmy z Yo burzliwą dyskusję na temat barszczu, jako narodowego dania… rumuńskiego. Poczułam, że z całych sił muszę bronić pochodzenia zupy, której nawet nie jadłam od lat. Bo przecież polska ci ona! I barszcz z uszkami na święta, to niby skąd się wziął. Z niemałą żenadą pomyślałam, że tyle mi z tej polskości zostało, jakiś gastro-patriotyzm. Barszcz jest nasz i jeszcze Ukrainy i Rosji też. Tak samo, jak faworki i pączki. No i barszcz jednak przestał być tylko zupą. Ok, wiem, jak to brzmi, ale serio to jest właśnie tak proste. Kulinaria pozwoliły mi się zespolić z tym miejscem.  Nawet nie musiałam niczego próbować, wystarczyło tylko o jedzeniu pogadać.

Kilka dni temu sąsiadka z domku obok, z którą rozmawiałam pierwszy raz w życiu, zadała mi standardowe pytanie, kierowane do obcokrajowców za granicą – co mi się w Rosji podoba najbardziej. Strumień świadomości poleciał z tekstem: no nie wiem, dwa miesiące siedzę w domu, skąd mam wiedzieć, co mi się podoba. Tak mi się powiedziało tylko w myślach, a na głos przyszło coś innego, ale też poza kontrolą. Odpowiedziałam It’s nice to feel Slavic here. I to był właśnie ten barszcz. Tak myślę.

Dziś mi się śniło, że zostaliśmy zaproszeni na ślub na Kamczatkę. Kamczatka to moje podróżnicze marzenie i jeden z powodów, dla których zdecydowaliśmy się zamieszkać w Rosji. Na śluby zwykle nie zaprasza się przypadkowych osób, więc pewnie mój umysł projektuje sobie jakieś bliskie związki. Za jakiś czas krajowa turystyka się otworzy. Łączę kropki i podejrzewam, że wewnętrzny głos mówi mi, że jestem tu, gdzie powinnam.

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

31

32

 

34

35

36

37

#everydayvolga

Everyday Volga

Lód skrzypi, chrobocze, piszczy, bębni, brzdęka, furczy, trzeszczy, syczy, plumka, strzela, pyka, dudni, szeleści*. Teraz znika tak trochę niezauważalnie, tylko czasem gwałtowniej przez prąd rzeki, pęka na dziesiątki kawałków. Podobno do maja nie będzie go wcale. Wchodzimy w etap zimnej wiosny, potem ma przyjść ta ciepła.

*Przeczytaj to na głos

1.jpg

2.jpg

3.jpg

4.jpg567891213141516171819202122232425262728